Pułkownika Kazagrandi nie zastałem już w Dzainie natomiast pozostawił on dla mnie bryczkę, która miała mię dowieźć do klasztoru Wan-Kure, położonego o 350 kilometrów na północ. Przykra to była okoliczność, lecz postanowiłem jechać, gdyż rozumiałem, że pułkownik chce się ze mną spotkać dla przyczyn niezawodnie bardzo poważnych.
W Dzainie pokazywano mi zburzony „dugun“ chiński w którym bronili się Chińczycy przeciwko Mongołom i oficerom rosyjskim, a także cmentarz, gdzie pogrzebano zabitych przez Chińczyków: komendanta-Polaka, kapitana Barskiego, oraz kilku kolonistów.
Pewnego dnia przybył do mnie z wizytą miejscowy „bóg“ gegeni, Pandita-hutuhtu.
Dziwniejszego „boga“ nie mógłbym sobie wyobrazić!
Był to młodzieniec lat 20—22, wzrostu średniego, wiotki i szczupły, o szybkich, nerwowych ruchach i twarzy wyrazistej, na której, jak zresztą u wszystkich mongolskich „żywych bogów“, płonęły oczy ogromne, zawsze przerażone i ździwione.
„Bóg“, był wystrojony w jasno szafirowy mundur rosyjski, doskonale uszyty, z żółtemi szlifami, na których były oznaki Pandity,[1]
- ↑ Wysoki stopień duchowny w ogólno-buddyjskiej hierarchji.