pierosy i patrzył w ogień. Widocznie o czemś głęboko się zadumał. W jakiś czas potem wstał i, zawoławszy mnie, kazał podać sobie dwa konie. Wskoczywszy na jednego, skinął na mnie. Pojechaliśmy... Była ciemna noc. Jechaliśmy po naszemu, po kozacku, tak jak niegdyś, gdy skradaliśmy się do Niemców, jak wilki lub cienie... Podkowa nie szczęknie, strzemię nie zadzwoni... Zobaczyłem przed sobą światełka. Powiadam: „Ekscelencjo, to już Majmaczen!“ On burknął: „Wiem!“ — Znów mówię:“ „Ekscelencja bez broni!“ On zaś wyrżnął mnie przez grzbiet „taszurem“[1] i zaśmiał się. „Łżesz! — powiedział — mam broń“. Jechaliśmy jeszcze dość długo głębokim wąwozem lub brzegiem rzeki. Gdzieś na prawo od siebie usłyszeliśmy głosy żołnierzy chińskich. Lecz jazda trwała dalej, i po jakimś czasie znaleźliśmy się na tyłach pozycji chińskiej. Co zamierza uczynić baron? — myślałem, patrząc na niego. Zaczęły się wkrótce płoty Majmaczenu. Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Baron, zapaliwszy papierosa, spokojnie jechał dalej. Przejechaliśmy ulicę jedną i drugą. Wreszcie baron zatrzymał konia przy jakimś płocie i, stanąwszy na strzemionach, długo się czemuś przyglądał i coś obliczał.
- ↑ Taszur — kij bambusowy, z krótkim rzemykiem dla poganiania konia.