Dwie i pół godziny jechaliśmy przez to pole śmierci. Wszędzie leżały trupy... trupy... setki, tysiące trupów, najokropniej rozpłatanych od szyi do bioder, z odrąbanemi głowami i ramionami.
— To cięcia Tybetańczyków! — wołał z uniesieniem młody kozak. — Oj, ci to umieją wywijać szablą!
Przejechaliśmy obok konia, który leżał z szyją odrąbaną prawie przy piersi. Straszliwie pocięte twarze, zdruzgotane czaszki, porozrzucane, odcięte od tułowia dłonie składały się na straszliwą hekatombę, złożoną zachłannemu bogu wojny przez dzikie, waleczne wojska barona Ungerna.
Wreszcie minęliśmy to złowrogie pobojowisko. Zbliżyliśmy się do wartkiego i płytkiego potoku. Mongołowie zeskoczyli z wielbłądów i, zdjąwszy kołpaki, zaczęli pić wodę ze „świętego“ źródła, ponieważ płynęło przez dziedziniec pałacu „Żywego Buddhy“.
Wkrótce potem zobaczyliśmy wysoką górę porosłą gęstym prawie czarnym lasem. W gęstwinie bielały ściany kaplic „obo“ i małych zabudowań mongolskich.
— To jest święty szczyt Bogdo-Uł! — zawołał lama. — Tu przebywają bogowie, ochraniający Żywego Buddhę.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 03 - Krwawy generał.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.