nikomu niepotrzebnym, starym łachmanem, rzuconym na poniewierkę.
Stał jeszcze długo; bolały go nogi; szumiało w głowie i nieznośnie szybko biło serce.
Wreszcie sapnął głośno i powlókł się dalej.
Wszedł do lasu, odnalazł gęste zarośla i położył się, nieczuły na ugryzienia bąków i opadających go kleszczy.
Tak spędził noc, a gdy się obudził, niktby nie poznał starego Birary.
Schudł nagle straszliwie, uszy miał podniesione gniewnie, a w oczach — tych małych, wesołych i łagodnych oczach — błyskała wściekłość.
Posłyszał turkot w pobliżu.
Dwa bawoły ciągnęły gościńcem ciężki wóz z kamieniami i żwirem do naprawy drogi.
Birara wypadł z lasu z głośnem trąbieniem, przewrócił wóz, obalił przerażone bawoły i pogonił za człowiekiem.
Nie ścigał go długo, bo przyszło nagłe postanowienie.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.