Stanowczo — siły i zdrowie powracały mu szybko.
Co prawda, gdzieś głęboko, może na dnie serca, odzywał się chwilami dokuczliwy, tępy ból.
Wiedział, że to tęsknota i nieukojony żal toczą go, jak złośliwe robaki.
Całym wysiłkiem woli wtłaczał je coraz głębiej do wnętrza, starając się nie myśleć o tem, co go gnębiło oddawna.
Rozglądał się dokoła ze zdumieniem. Zdawało mu się, że po raz pierwszy widzi dżunglę, roziskrzone niebo i złote plamy słońca na trawie i pniach drzew.
Nastąpiło w nim jakieś tajemnicze odrodzenie.
Poczucie wolności przepajało go i napełniało zachwytem.
Wiedział już, że niema teraz nikogo na świecie, o kim potrzebowałby myśleć i troszczyć się nieustannie.
Amra — mały kornak porzucił go jak niepotrzebny, zdarty łachman!
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.