Ten inny chłopak — roześmiany i łagodny, towarzysz jego przyjaciela, przesunął się przez życie Birary, jak nieznane, cudowne zjawisko, i zniknął.
Może istniał naprawdę, a może go tylko wyśnił Birara?
Amra jednak był, był! Czuje na sobie dotychczas pieszczotę jego ciepłych dłoni, słyszy jego cichy głos:
— Co ci jest, staruszku?
Słoń chrapał coraz głośniej i borykał się sam ze sobą, aby już więcej o niczem nie wspominać.
Udało mu się. Poweselał trochę i ochłonął z wzruszenia.
Wszedł do potoku, zlał sobie wodą grzbiet i napił się.
Bez namysłu napozór jął się przedzierać przez dżunglę.
Nie chciał uświadamiać sobie, że w mózgu tkwi mu uporczywa myśl.
— Iść na moczary, gdzie schwytano dzikie słonie... Może... Amra...
Wzdrygnął się, potrząsnął głową i parł przez haszcze.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.