Szedł teraz zupełnie inaczej.
Skradał się tak cicho, że ani jedna sucha gałąź trzaskiem swoim nie zdradziła jego ruchów, nie zaszeleściły nawet rozsuwane gałęzie krzaków.
Ze strachem myślał, że słonie mogłyby posłyszeć tupot jego nóg i rzucić się do ucieczki.
On zaś tak bardzo pragnął spotkać te bratnie istoty. Miał dla nich rzewność i miłość w sercu.
Wolny był i z wolnymi mieszkańcami dżungli chciał żyć i umierać.
Podszedł do obszernej bagnistej łąki tak cicho, że słonie ujrzały go wtedy dopiero, gdy wynurzył się z gąszczu i w całej okazałości stanął na skraju lasu.
Ogromny, rozradowany i szczęśliwy poruszał uszami, wyciągał trąbę i mruczał dobrodusznie.
Witał braci. Głosem i ruchami wyrażał myśl, zaprzątającą jego głowę:
— Bywajcie mi! Oto zrzuciłem z siebie więzy przywiązania do czło-
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.