Znużyło go to, więc zdrzemnął się trochę.
Nie znał Birary stary tropiciel, bo gdyby znał, nie usnąłby tak lekkomyślnie o sto kroków od leżącego i wierzgającego słonia, kierowanego niegdyś przez małego kornaka — Amrę.
Birara, przekonawszy się, że nie uda mu się zerwać pętów, ani też podnieść się z ziemi, nagle jakgdyby się uspokoił.
Przestał sapać i szamotać się.
Podkurczył tylne nogi, jak mógł najbliżej do piersi, i udało mu się wreszcie końcem trąby dotknąć pęcin. Namacał pętlę, zgarnął łączący je rzemień i szarpnął.
Uczuł ostry ból, bo twardy rzemień wpił mu się w skórę.
Nie powstrzymało go to bynajmniej. Szarpał i targał więzy raz po raz, aż nie wytrzymały i z głośnem klaśnięciem pękły.
Birara podniósł się prawie bez hałasu i, pozostawiając za sobą krwawy
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.