Słoń obudził się nagle i cały wstrząśnięty zjawą nocną, pobiegł.
Uderzył się łbem o zwisającą gałąź, której nie dostrzegł w mroku. Zamroczyło go, więc zawrócił w inną stronę i znowu biegł, obijając się o pnie, zdzierając sobie skórę z boków i kalecząc nogi.
Wówczas dopiero oprzytomniał i znowu porwała go wściekłość niepohamowana.
Nawet tu, nawet w tym ustronnym, dzikim ostępie, nie pozostawiają go w spokoju ludzie; nawet w tej samotni niemej dręczą go wspomnienia minionych przeżyć!
Znowu ryczał przeciągle i cienko, łamał zwisające gałęzie, tratował krzaki i wbijał kły w pnie drzew. Nie czuł, że złamał sobie jeden kieł, nie widział, że krew mu spływa po głowie, a piana spada na trawę białemi płatami.
W tym samym czasie z pobliskich gór wychodziła na żer plamista pante-
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.