wiska. Słoń potoczył się nadół, łamiąc krzaki i porywając za sobą kamienie.
Posłyszał nowy strzał. Gdzieś zupełnie blisko gwizdnęła kula i uderzyła w drzewo, odłupując od niego drzazgę.
Zerwał się więc i pobiegł wzdłuż wąwozu, wypadł na szeroką płaszczyznę, przeciął ją wielkim pędem i znalazł się znowu w gąszczu drzew i krzaków.
Chrapał i bluzgał posoką, szkarłatny ślad biegł tuż za nim, a trawy i gałęzie krzaków kołysały się, strząsając na ziemię krople krwi.
Biegł długo, a coraz wolniej i ciężej.
Stanął, gdy noc zapadła.
Oprzytomniał zupełnie. Zrozumiał, że to śmierć go goniła.
Zwęszył bliskość wody.
Odnalazł jezioro, wszedł w głębinę i, zanurzywszy się aż po szyję, pozostał tak do rana.
Po wschodzie słońca długo się mozolił, usiłując podnieść się na stromy brzeg.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.