rozłożyste konary, ciągnęły się ku niebu pierzaste liście palm.
W tej samej chwili udało mu się wyrzucić z gardzieli zwał zapieczonej krwi. Odrazu poczuł ulgę, bo mógł teraz oddychać nieco głębiej i spokojniej.
Powróciła mu przytomność, a z nią razem myśl o niebezpieczeństwie.
Po raz pierwszy zaświtała ona w mózgu oswojonego słonia.
Pod opieka starego kornaka, a potem Amry, nie zaznał nigdy strachu. Ludzie usuwali przed nim każde niebezpieczeństwo, dbając i troszcząc się o zdrowie swego pomocnika.
Teraz nagle Birara przekonał się, że dżungla, ten wolny kraj, taił w sobie niebezpieczeństwa bez liku. Być może w tej właśnie chwili skrada się ono ku niemu, nieznane i okropne, jak to, co wczoraj przeszyło go rozpalonem ostrzem i pozbawiło sił.
Dziki, obłędny strach ogarnął serce i mózg słonia.
— Ratunku! Ratunku! — miotały
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.