się myśli. — Jestem słaby i chory... Chcę spokoju i wypoczynku... Muszę się ukryć... zniknąć bez śladu...
Wyspa z nieznaną siłą pociągała ku sobie wzrok Birary.
Zdawało mu się, że słyszy jakiś surowy nakaz, natarczywą radę.
Ześlizgnął się do wody i, raz jeszcze spojrzawszy na wyspę, popłynął.
Sunął powoli, bo gwałtowne ruchy sprawiały mu ból. Dostawał napadu ciężkiego kaszlu, a woda zalewała mu gardło.
Zanim dopłynął, siły kilka razy opuszczały go.
Birara coraz to zanurzał się z głową i znikał pod powierzchnią wody. Rozpaczliwym wysiłkiem mięśni wypływał po chwili i z jakimś tępym, beznadziejnym uporem posuwał się naprzód.
Ranny, osłabły słoń utonąłby niechybnie, lecz szczęśliwie trafił na podwodną łachę. Dotknął ją słabnącemi nogami i stanął na twardej ziemi.
Odetchnął trochę i wypoczął.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.