Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

Biegł przez mieliznę, potykając się o leżące na dnie skamieniałe pnie drzew i wpadając do dołów. Dotarł wkrótce do głębiny i znowu popłynął.
Krótki wypoczynek podtrzymał siły słonia.
Zamajaczyły przed nim zwisające nad wodą gałęzie i korzenie drzew.
Birara z wielkim trudem, nie zważając na straszliwy ból, na kolanach wczołgał się na brzeg i upadł wyczerpany.
Nie mógł uczynić najmniejszego ruchu i to go przerażało.
Wciąż jeszcze ścigał go strach — bezmyślny, górujący nad wszystkiemi uczuciami i przytłaczający myśli. Czuł, że musiał odejść jak najdalej od brzegu i ukryć się starannie, wcisnąć się do jakiejś skrytki, aby żadna żywa istota nie mogła go dojrzeć.
Nie był w stanie dźwignąć się z miejsca.
Przeleżał w nadbrzeżnych krzakach