Stanął, lecz kolana ugięły się pod nim; uderzył piersią o ziemię.
Uczynił nową próbę i tym razem utrzymał się na nogach.
Robiąc małe kroki, powlókł się w głąb lasu.
Widno w nim było, bo blade oblicze księżyca zaglądało wszędzie.
Odszedłszy kilkaset kroków, słoń położył się znowu, raczej usiadł z wpartemi w ziemię przedniemi nogami.
Już wiedział, że nie może się kłaść na boku. Ile razy tak uczynił, natychmiast zaczynała mu płynąć krew z paszczy i tamować oddech.
Dotykając grzbietem grubego pnia, drzemał.
Czuł wyraźnie, że jakieś ciepłe wężyki łachoczą mu skórę.
Nie mogło widzieć bezwładne zwierzę, że na boku, w poświacie księżyca lśniła się szeroka struga, płynąca z jego rany.
Słabnął coraz bardziej, drżał na całem ciele i przymykał oczy.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.