tami. Bystrym wzrokiem ogarniał znajdującą się przed nim miejscowość.
Widział zaczynającą się tuż za palmami szeroką, otwartą płaszczyznę.
Musiał iść przez nią, więc rozglądał się bacznie, badał ją węchem i słuchem.
Nic budzącego obawy nie wyczuwał, a że goniący go ludzie z hałasem pędzili przez knieję, ruszył dalej.
Już przebył połowę drogi do czerniejącej w oddali ściany dżungli, gdy nagle gdzieś z boku rozległy się strzały, a w ślad z niemi — huk z przeciwnej strony.
Kule ze złośliwym poświstem przemknęły tuż nad nim, niektóre z nich z syczącem klaskaniem wbiły się w ziemię.
— Aj-oj-oj! Ho-ho! U-u-u! — miotał się za biegnącym olbrzymem zwichrzony orkan krzyków, jazgot, przeraźliwe trąbienie rogów.
Jak smagnięty tysiącem batów, Birara, skupiając wszystkie siły, pędził wprost przed siebie, aby jaknajprędzej
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.