przeciwległym brzegu rzeki i, śmiejąc się, patrzyli na Birarę, który zamaszyście maszerował ku wodzie i pił, aby ugasić płomień, palący mu wnętrze.
Każdego ranka na łące zjawiał się Fuzal z pomocnikiem. Szli, niosąc bandaże i słój z maścią. Strzelec starannie obmywał ledwie zabliźnione, nieraz krwawiące jeszcze rany ogromnego pacjenta i nakładał opatrunek. Słoń stał spokojnie, mruczał i trąbą dotykał ostrożnie lekarza. Gdy Fuzal odchodził, Birara szedł za nim i przy bramie obejmował go i dmuchał mu w twarz, spoglądając nań z wdzięcznością.
Zwykle Birara stał w samym środku łąki, niezmiennie zwrócony głową ku pałacowi. Bacznie śledził każdego człowieka, przechodzącego przez plac, i chwilami przechylał łeb na bok, jakgdyby zdumiony.
W południe, stanąwszy przed bramą, trąbił krótko i rozkazująco.
Warta otwierała podwoje. Birara szedł uroczystym krokiem przed pałac.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.