sko na wysokiem drzewie, oglądał okolicę. Jego żbicze, wprawne oczy dostrzegły wkrótce coś, czego oczekiwał oddawna.
Trzciny, wyprostowane w nieruchomem powietrzu, drgnęły jednocześnie w trzech miejscach, a po chwili chylić się zaczęły bez szmeru i szelestu.
Jakieś zwierzę sunęło, czołgając się w ich gąszczu nieprzeniknionym.
Fuzal syknął cicho i, wbijając porozumiewawczy wzrok w wielkiego łowczego, wskazał na zwartą ścianę bambusów.
Ten podszedł do maharadży i w milczeniu podniósł rękę.
Kornak, uzbrojony w dzidę, ścisnął kolanami szyję słonia.
Zwierzę, nawykłe do polowań tego rodzaju, podniosło trąbę i ruszyło naprzód.
Słoń chrapał cicho, niespokojnie węszył i poruszał uszami.
Zbliżała się najważniejsza, najbardziej podniecająca chwila.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.