tchnienia coraz częściej wyrywały mu się z szerokiej piersi.
Spostrzegłszy to, Amra podszedł do niego i, klepiąc go po trąbie, szepnął:
— Już czas na nas, staruszku! Za parę dni ruszymy w drogę, na twoją łąkę, do „wąwozu przyjaźni“!
Słoń objął chłopaka, przycisnął go do siebie i dmuchał gorącym oddechem, mrucząc cicho, bardzo cicho, a z niewymownym smutkiem.
Gdyby Amra mógł zrozumieć głos starego przyjaciela, zapłakałby gorzko.
Niewesoła bowiem myśl zaprzątała mózg sędziwego Birary.
Opowiadał swemu kornakowi, że żyje już bardzo długo, o, bardzo! Że ma sterane ciało i zbolałe kości roboczego słonia, że siły opuszczają go i że nie dojdzie już do Uzżainu, nie zobaczy więcej ani łąki nad rzeką, ani wąwozu i nie posłyszy nigdy głosu Nassura, bo... bo...
Nie mógł dokończyć swej myśli Birara.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.