z wyciem latały w powietrzu, snopy iskier unosiły się ku niebu. Ogień z rykiem i świstem pożerał drewnianą lekką budowlę.
Gromadka dzieci, które wybiegły z palącej się ochronki, z płaczem tuliła się do sióstr zakonnych.
Jacyś ludzie polewali z sikawki płonącą strzechę i ścianę, lecz cóż to znaczyło dla rozszalałego ognistego żywiołu?! Obłoki pary znikały w rozpalonem powietrzu. Lada chwila mogły się zawalić belki pułapu.
— Ratujcie! Ratujcie! — rozległ się nagle przeraźliwy, brzmiący zgrozą głos jednej z zakonnic. — W prawej części domu pozostały dwie chore dziewczynki! Ratujcie! Bóg wam dopomoże i wynagrodzi!
Kilku mężczyzn rzuciło się ku wejściu, lecz opaleni, oślepieni buchającym żarem cofnęli się, zasłaniając rękami twarze.
— Ratujcie! Ratujcie! — przeszy-
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.