Amra ścisnął piętami szyję słonia, a ten zamaszystym, szybkim krokiem minął dozorcę i zniknął w lesie, gdzie rozlegał się już łomot padających drzew, stuk siekier, świszczący syk i zgrzyt pił.
— Dajcie temu największemu kornakowi największy kawałek do wywiezienia! — ze złośliwym śmiechem krzyknął młody Hindus Pangel.
— Który? — zapytał spokojnie Amra i zbliżył się do wskazanego mu drzewa.
Ujrzał olbrzymi mahoń, który, upadłszy, zaszył się w gąszczu krzaków i wysokich traw, zaplątawszy się szerokiemi konarami w sieci gałęzi drzew i pnących się roślin.
— Hm... hm... — mruknął chłopak, patrząc pytająco na słonia. — Co ty na to powiesz, staruszku?
Birara poruszał uszami i przyglądał się leżącemu pniowi.
Miał wygląd bardzo niezadowolony.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.