samotne, rozczochrane palmy, niby płaczki nad grobami.
W bladej poświacie księżyca smutny i ponury widok roztaczał się na tem cmentarzysku...
Cisza zalegała porzuconą porębę, lecz cisza ta taiła w sobie bezdźwięczny szloch i westchnienia tęsknoty...
Wchodząc na spadzisty pagórek, Birara począł często przystawać.
Boki jego podnosiły się gwałtownie i opadały, więc Amra uczuł dziwny niepokój, nie mogąc pochwycić słuchem oddechu słonia.
Słabnący olbrzym zabrnął aż na sam szczyt.
Stał ze zwieszoną głową, poruszał uszami i nie węszył.
Birara wszystko już zrozumiał. Rozwiała się przed wzrokiem jego wielka tajemnica.
Umierający przybył do tych, co już odeszli byli na zawsze.
Wołali go oddawna głosem nieznanym, aż pojął i oto — przybył na zew.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.