Chwiejąc się i słaniając, Birara postąpił jeszcze kilka kroków.
Stanął tam, gdzie po raz pierwszy pracował z małym kornakiem.
Odwiedził był niegdyś to miejsce, gdzie, gnany miłością i tęsknotą za przyjacielem, szukał go i łkał beznadziejnie.
Przed zamglonym wzrokiem Birary skrzyło się miljonami błysków srebrzyste morze; wyżej — migotały gwiazdy, niby niegasnące iskry pod namiotem nieba; niżej — bielała droga, którą po tysiąc razy przemierzył był tam i nazad, ciągnąc do tartaku ciężkie belki i kloce mahoniowe.
Słoń z wielkim wysiłkiem podał chłopakowi trąbę.
Lecz nie wytrzymała już ona ciężaru kornaka i opadła bezsilnie.
Amra zdążył jednak zeskoczyć. Z trwogą i troską zajrzał w oczy Birary.
Przymknięte do połowy drżącemi powiekami źrenice słonia patrzyły na niego łagodnie i smutno.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.