Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

gnęła się w trawie, a wtedy chłopiec poczuł na twarzy lekki, ciepły jeszcze powiew — ostatnią pieszczotę Birary...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce weszło i zajrzało na porzuconą porębę.
Wśród sterczących, szarych, martwych pni, suchych gałęzi i korzeni, rozrzuconych w nieładzie, leżał stary, chudy słoń.
Nieruchomy był, zimny i martwy, jak te pnie żałosne i gałęzie pleśnią zżarte. Olbrzymie ciało zwierza jakgdyby się rozpływało, wciskało coraz bardziej w ziemię... znikało.
W ciszy leśnego cmentarzyska, gdzie na próchno się rozpadały butwiejące konary dumnych niegdyś, niebotycznych drzew, biegł żałosny szloch.
To płakał mały kornak, syn Warory, „brat królewicza“ Satpury.
Wzdychał, szlochał i nie słyszał, że coś szeptało do niego szmerem suchych liści i szelestem twardych zielsk: