Birara porwał go, podniósł nad głową, wstrząsnął, a po chwili, mrucząc głucho, już płukał go w rzece.
Skończywszy z tem, wsadził go sobie z powrotem na grzbiet i, łypiąc małemi oczkami, truchtem wbiegł na stromy brzeg.
Barasz, ociekający wodą, siedział cichutko, jak trusia.
Nauczka poskutkowała natychmiast, bo niecierpliwy chłopak obiecywał sobie w duchu, że nigdy już nie uderzy Birary.
Amra dotarł do domu w południe.
Oddawszy ojcu zarobione pieniądze, spytał:
— Co się u was stało? Oderwałeś mnie, ojcze, od roboty. Obawiam się, aby Barasz nie narobił jakichś głupstw, bo nie jest dostatecznie rozsądny.
Warora wydawał się zmieszanym.
Milczał długo, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę z synem.
Wreszcie westchnął i oznajmił mu bez ogródek:
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.