Birara jednak szedł swym niezmiennym truchtem, prawie się nie zatrzymując.
Uginały się pod parciem jego potężnej piersi krzaki, pękały zwisające, mocne, jak sznury, liany, chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewka, potrącane bokami olbrzyma.
Słoń przedzierał się przez najgęstszą gmatwaninę krzaków, trzcin i wysokich zgrzytliwych badyli; z niezwykłą zręcznością i sprytem kroczył wśród pni mahoni, palm, palisandrów i figowców; człapał po grząskich, cuchnących bagnach; ze zdumiewającą łatwością wchodził na strome zbocza górskie i z głośnem prychaniem przepływał rzeki, a nawet nieduże jeziorka leśne.
Kapitan nie spuszczał oczu z ziemi i pobliskich drzew.
Szukał śladów słoni, lecz nie spostrzegał ich.
— Cóż to? — mruczał Anglik. — Czyżby oszukał mnie radża Satpury?!
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.