niowa mucha. Niezawodnie słonie przechodziły tu niedawno... Musimy się spieszyć, aby nie odbiegły daleko... Ruszajmy już, mały Amra!
— Słucham, sahibie! — odparł chłopak, zrywając się pośpiesznie i zawiązując worek.
Podeszli obaj do słonia. Birara wyrywał młode, blado-żółte jeszcze pędy bambusów i ze smakiem zajadał.
Niezadowolonym wzrokiem zerknął teraz w stronę ludzi.
Chciałby tu popasać jaknajdłużej.
Wkrótce jednak szedł już przez gęste zarośla.
Z trzaskiem gięły się i łamały potężne, grube trzciny, roztrącane i tratowane przez słonia.
Wśród bambusów, paproci i papyrusów leżało ukryte jeziorko.
Gdy Birara podchodził do grząskiego brzegu, spadł mały deszcz, zwykły w tej porze roku.
Potoki, szumiące strugi ciepłej wody runęły z obłoków na ziemię.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.