Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

zrzadka krótkiem, basowem wyciem witając nadchodzący dzień.
Skrzeczały jakieś ptaki. Cykały krążące dokoła nietoperze i huczały bąki.
Wtem dobiegł go zdaleka dziwny dźwięk.
Przypominał cienkie, jękliwe zawodzenie trąbki, jakiś trwożny jazgot.
Kapitan zatarł ręce. Posłyszał upragniony głos słonia.
To go uspokoiło i ucieszyło niewymownie.
Zaraz po wschodzie słońca kazał Amrze wozić się po dżungli.
Przecinali las w różnych kierunkach, nie zbliżając się zbytnio do trzęsawiska, gdzie się pasły słonie.
Ujrzawszy niewysokie, skaliste pagórki, kapitan zeskoczył na ziemię i jął się rozglądać po okolicy.
Długo coś miarkował, mierzył krokami, rysował w notatniku plan, aż rzekł do Amry:
— Tak mój chłopcze, tu właśnie