strzeliło do głowy z tem oglądaniem krokodyla! A zresztą, jabym i sam chciał go zobaczyć.
— Niechże pan odwiedzi biedaka, Timofjeju Siemionyczu.
— Dobrze, odwiedzę go. Rozumie się, nie chciałbym tym swoim krokiem obudzić w nim nieusprawiedliwionych nadziei. Przyjdę jako osoba prywatna... No, do widzenia; śpieszę się do Nicefora; przyjdzie pan tam?
— Nie, ja idę do więźnia.
— Tak, teraz do więźnia!... E — ech, lekkomyślność i basta!
Pożegnałem się ze starcem. Wszelakie myśli chodziły mi po głowie. Dobry to i poczciwy człowiek, ten Timofjej Siemionycz. i wychodząc od niego, szczerze się radowałem, że obchodzi już pięćdziesięcioletni jubileusz, bo tacy jubilaci są obecnie u nas doprawdy rzadkością. Rozumie się, natychmiast poleciałem do pasażu, by złożyć sprawozdanie ze wszystkiego biednemu Iwanowi Maciejowiczowi. Trapiła mnie też ciekawość, jak on się tam w krokodylu urządził i wogóle, jak można żyć w krokodylu? I czy rzeczywiście można w nim żyć? Czasami mi się, naprawdę, zdawało, że wszystko to jest jakimś snem potwornym, tem bardziej, że miało się tu do czynienia z potworem...
A jednak nie był to sen, lecz najoczywistsza, nie ulegająca żadnej wątpliwości jawa. Gdyby inaczej było, — to czyż opowiadałbym o tem? Oto, co nastąpiło dalej...
Do pasażu doszedłem późno już, około dziewiątej, i do krokodylej sali musiałem wejść tylnemi drzwiami, bo Niemiec zamknął wejście od frontu, tym razem wcześniej jak zwykle. Chodził on szerokiemi krokami, — był