Strona:Fiodor Dostojewski - Sen wujaszka (Z kronik miasta Mordasowa).pdf/193

Ta strona została przepisana.

cała nie odbije się jeszcze głośnem echem i w Petersburgu, w wyższem towarzystwie“ — myślał z drżeniem. Od mordasowców nie można było wykołatać żadnej rady; wszyscy raptem czegoś się przelękli, cofnęli się w tył od zwłok i zostawili Mozglakowa w jakiemś ponurem osamotnieniu.
Nagle jednak cała scena szybko się zmieniła. Drugiego dnia, wcześnie rano, wjechał do miasta pewien nieznajomy gość. O nieznajomym tym w okamgnieniu zaczął mówić cały Mordasów jakoś tajemniczo, szeptem, wypatrując za nim swe oczy z wszystkich szczelin i okien, gdy przejeżdżał ulicą Wielką do gubernatora. Nawet sam gubernator jakgdyby stchórzył i nie wiedział, jak się zachować wobec przybyłego gościa. Gościem tym był dość znany kniaź Szczepetiłow, krewny zmarłego, człowiek dosyć jeszcze młody, lat trzydziestu pięciu, z epoletami pułkownika i ze złotemi akselbantami. Jakiś niezwykły popłoch ogarnął wszystkich czynowników na widok tych akselbantów. Policmajster, naprzykład, zupełnie się był zgubił; rozumie się, tylko moralnie, fizycznie bowiem jawił się punktualnie, we własnej osobie, chociaż z wydłużoną ze strachu twarzą. Dowiedziano się zaraz, że kniaź Szczepetiłow jedzie z Petersburga, że po drodze wstępował do Duchanowa. Nie zastawszy zaś w Duchanowie nikogo, pojechał w ślad za wujaszkiem do Mordasowa, gdzie, jak grom z jasnego nieba, spadła nań wiadomość o śmierci wuja i wszystkie szczegółowe informacje, w jakich okolicznościach ta śmierć nastąpiła. Gubernator także trochę stracił był głowę, dając żądane wyjaśnienia; wogóle wszyscy w Mordasowie czuli się mniej lub więcej winnymi i nie śmieli podnieść głowy. A w dodatku przybyły gość miał tak srogie, marsowe oblicze, chociaż zdawałoby się, że czekający go spadek wcale nie upoważniał go do robienia takiego okropnego marsa. Zabrał