kapłan z powołania kapłan sztuki i z klasztornych murów wyprowadza obie te nowicyuszki przed ołtarz właściwej, swobodnej bogini do świątyni Melpomeny, na deski pierwszego narodowego teatru; zjawia się twórca sceny polskiej Wojciech Bogusławski, pierwszy budowniczy jej trwałych fundamentów...
I oto dla komedyi polskiej zdaje się wschodzić szczęśliwa gwiazda; jest ona najpodobniejszą córą XVIII-go stulecia, wieku elegancyi i komedyi w życiu, wesołego dowcipu i satyry, skażenia obyczajów, które potrzeba ridendo castigare; trudno o właściwszą epokę, o żyźniejszy grunt dla niej, o przychylniejsze usposobienie, o lepszy nastrój. Ale tu znowu na samym rozkwicie spotyka ją rodowa fatalność, która tylekroć ją już prześladowała; przychodzi chwila wielkiego przełomu, głębokiego wstrząśnienia aż do samych podstaw społeczeństwa, przestrojenia się wszystkich strun publicznego i prywatnego żywota w najbardziej minorową tonacyę, łamie się nagle epoka śmiechu i szyderstwa, a z pod rozdartej maski komicznej wyziera posępne i przerażone oblicze konającego wieku...
Na lat co najmniej trzydzieści, od Zabłockiego do Fredry, komedya polska cofa się znowu ze swojej drogi postępu i rozwoju, ale cofa się nie bez śladów bardzo poważnej nawet egzystencyi i zapisuje po sobie to smutne, jednak ważne słowo: „byłam“, jako świadectwo na kartach literatury i w rocznikach teatru naszego.
W tym przelotnym rzucie oka na losy komedyi polskiej przychodzi nam zatrzymać się, dopiero dłużej na najcelniejszym jej przedstawicielu z owej doby, w której po raz pierw-