Strona:Franciszek Zabłocki.djvu/76

Ta strona została przepisana.

dzień i noc zawsze obiady, wieczerze,
Podwieczorki, śniadania, bankiety, biesiady,
Gdzie każdy człowiek żyje bezpieczny od zdrady,
Kędy nie ma jurystów, sądownictwa, sporów,
Pieniactwa, chorób, gorszych nad wszystko doktorów,
Gdzie ani sieją, ni orzą, a przecież szczęśliwa
Obfite rok w rok ziemia wydaje im żniwa,
Kędy jedną jest pracą: żądanie z nadzieją.
Gdzie wreszcie starzy młodną, kobiety pięknieją.

W każdym gaju jest gotowa garderoba, wszystkie pola zastawione samemi potrawami, ze źródeł płynie wino, zamiast deszczu spadają z nieba wszelakie buliony, rosoły i sosy,

Tak dalece, iż aby apetyt umorzyć,
Dość jest w górę nos zadrzeć i gębę otworzyć.

W ogrodzie młode dziewczęta rosną w postaci żywych kwiatów, które sobie król do woli zrywa, a jakiś niewidzialny, naród żywiołowy“, złożony z sylfów, gnomów, salamander i wilgotnic, zajmuje się przysparzaniem przysmaków dla całego państwa, w którem pieniądze jedynie jako marki do kart są używane.
Gmachy stoją z cukru, a gzemsy wykładane smażonemi pączkami. Nad szczęśliwym narodem panuje władzca dobry, gościnny, wesoły, wspaniały. Ale ten monarcha ma jedną troskę, z której zwierza się swoim ministrom:

Lecz cóż mi te królestwa, te wielkie zaszczyty,
Kiedy w nich smak utracam, przeto, żem jest syty?
Nie jestem tak szczęśliwy, jak może myślicie,
Jeść, pić, spać i tam dalej... cóż mi to za życie!
Ta obfitość napoju, ten dostatek mięsa,
Wszystko jest do obżarstwa, do smaku ni kęsa.

Szczególniej przesyciła go miłość mdła, bez pieprzyku, bez jakiejś ostrzejszej zaprawy, te zdobycze bez oporu,