Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/14

Ta strona została przepisana.

dząc gorączkę szczęśliwości i kojąc radosny niepokój, który mu spać nie dawał.
Nagle posłyszał głos:
— Czuwasz jeszcze, proboszczu?
Mężczyzna jakiś szedł ku plebanji przez trawnik. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystjana Bergha, wiernego towarzysza pohulanek. Kapitan Chrystjan Bergh był to włóczęga bezdomny, olbrzymiego wzrostu i siły, wielki jak góra, a głupi jak duch gór.
— Czuwam, oczywiście, kapitanie! — odparł proboszcz — Czyż można spać w taką noc?
Posłuchajmyż, co mu opowiedział kapitan. Olbrzym powziął przeczucie, że proboszcz nie zechce już teraz popijać. Zachodziła obawa, że ci wszyscy dziekani z Karlsztadu nie dadzą mu spokoju. Raz byli tu, mogli wrócić lada chwila i zdjąć mu ornat, gdyby popadł w dawny nałóg.
Ale kapitan ujął rzecz silną dłonią i sprawił, że nie wróci tu już żaden proboszcz, dziekan, czy biskup. W przyszłości będą mogli popijać do woli na plebanji, proboszcz i jego przyjaciele, kapitan bowiem dokonał czynu bohaterskiego.
Gdy biskup i trzej duchowni wsiedli do karety i drzwiczki zamknięto za nimi, kapitan siadł na koźle i wiózł ich milę, czy dwie, jasną, letnią nocą. Dał im uczuć, co znaczy jazda kawalerska. Pędził szaleńczym galopem, za karę, że wzbraniali porządnemu człowiekowi podpić sobie czasem do woli.
Nie sądźmyż, że się trzymał gościńca! Bez ceremonji przetrząsł ich porządnie. Pędził przez rowy, ścierniska, sunął galopem z pagórków, zajechał w jezioro, tak że woda pryskała wysoko, i toczył kolasę tuż nad przepaściami, tak że konie ślizgały się na przednich, sztywnie rozstawionych nogach. Przez cały czas biskup i trzej duchowni siedzieli bladzi i mruczeli pacierze. Gorszej jazdy nie za znali w życiu.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądali, dotarłszy do gospody w Rissäterze. Żywi byli, ale wytrzęsieni, niby kulki gradowe w worku skórzanym.
— Cóż to ma znaczyć, kapitanie Chrystjanie? — spytał biskup, gdy otwarł drzwiczki kolasy.