— To znaczy, że ksiądz biskup namyśli się dobrze, zanim po raz drugi złoży wizytę Göście Berlingowi! — odparł kapitan, który wyuczył się na pamięć zgóry ułożonego frazesu, by nie utknąć.
— Proszę tedy pozdrowić Göstę Berlinga — rzekł biskup — i zapewnić go, że ani mnie, ani innego biskupa już u siebie nie zobaczy.
O tym bohaterskim czynie swoim opowiedział proboszczowi potężny kapitan, stojąc w jasną, letnią noc u jego okna. Przed chwilą właśnie oddał konie w gospodzie i ruszył z nowiną na plebanją.
— Teraz możesz być spokojny, bratku! — zakończył olbrzym.
Ach, kapitanie Chrystjanie! Księża byli coprawda bladzi, siedząc w powozie, ale siedzący tu u okna proboszcz zapatrzony w jasną noc letnią, miał zaiste, dużo bledszą twarz! Ach, kapitanie Chrystjanie!
Proboszcz podniósł pięść, chcąc palnąć w głupią, ordynarną gębę olbrzyma, ale rozmyślił się. Zatrzasnął z hukiem okno, stanął pośrodku pokoju i podniósł pięść ku niebu.
O, czemże był ów płomyk natchnienia, błyszczący nad głosicielem bożej chwały! Wszakże Bóg zadrwił sobie zeń!
Biskup pewny był oczywiście, że to on sam wysłał kapitana Bergha. Pewny był też, że przez cały dzień kłamał obłudnie. Teraz weźmie się doń ostro, zawiesi go w urzędowaniu, a potem wypędzi.
Gdy nastał ranek, nie było już proboszcza na plebanji. Nie chciał czekać i bronić się. Bóg zadrwił, nie użyczył mu swej pomocy, wiedział dobrze, że go wypędzą, Bóg sam chciał tego właśnie. Mógł tedy zaraz iść precz.
Zdarzyło się to w Szwecji, w latach dwudziestych zeszłego wieku, w zapadłej gminie zachodniej Wermlandji.
Pierwsze to nieszczęście Gösty Berlinga nie pozostało ostatniem.
Trudne jest życie dla koni, nie znoszących ostróg, ni bicza. Za każdym batem rzucają się wertepami ku przepaściom. Natrafiwszy na skalisty grunt, obalają poprostu wóz i, zerwawszy uprząż, pędzą na złamanie karku, w szalonym galopie.
Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/15
Ta strona została przepisana.