— Ho... ho! Cóż za posłuszna żonka! — powiedział Sintram. — Panna Anna nie ma tego chyba za złe, jeśli żona przychodzi na zawołanie męża. Teraz dobędę Göstę z mych sanek i zostawię go pani... na zawsze!... na zawsze... Jeśli pani chce, może go teraz wziąć sobie!
Pochylił się po Göstę, ale Anna zbliżyła się doń tak, że niemal dotknęła go twarzą, wpiła weń spojrzenie i syknęła, jak dzikie zwierzę.
— Jedź w imię boże do domu! Czy wiesz, kto tam czeka na ciebie, siedząc w bujającym fotelu, przy stole? Czyż ośmielisz się kazać mu czekać długo?
Ku ogromnemu przerażeniu Anny, słowa te uczyniły wielkie wrażenie na Sintramie. Szarpnął lejce, obrócił sanki i odjechał galopem, okładając konia batem i krzycząc, by go ponaglić do biegu. Przepaścistem zboczem gnał Sintram na złamanie karku, a z pod płóz sani i podków konia leciały skry, mimo cienkiej warstwy marcowego śniegu.
Zostawszy we dwie, nie przemówiły słowa. Ulryka drżała, przerażona dzikiem spojrzeniem Anny, Anna nie miała co mówić do biednej starowiny, za którą poświęciła ukochanego.
Radaby była płakać, szaleć, taczać się po drodze i sypać na głowę piasek i śnieg. Dotąd doznawała podniosłej świadomości ofiary, teraz atoli czuła jeno gorycz. Cóż znaczyło poświęcać miłość swoją, w porównianu z wydaniem ukochanego na zatracenie?
W milczeniu dotarły do Bergi. Gdy jednak otwarły drzwi do salonu, Anna Stjärnhök zemdlała poraz pierwszy i ostatni w życiu. Przy stole siedział Sintram z Göstą i rozmawiali najspokojniej w świecie. Gęste kłęby dymu napełniały pokój; musieli tu spędzić conajmniej godzinę.
Anna zemdlała, ale Ulryka nie. Zmiarkowała ona zaraz, że ten, który ich ścigał na gościńcu, to nie był prawdziwy Sintram.
Kapitan i jego żona załatwili potem sprawę ze złym Sintramem w ten sposób, że Ulryka została w Berdze.
Oświadczył, że wcale nie zamierza doprowadzić jej do pomieszania zmysłów.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |