Cicho.. sza!
Coś mi brzęczy ponad głową... Pewnie przeleciała pszczoła.
Ach nie! Cicho... sza! Cóż za zapach! Przysięgam, że pachną lewkonje, lawenda, bez i narcyzy. Jakąż rozkoszą przepaja zapach taki w jesienny, szary wieczór, wśród miasta. Ile razy wspomnę o pewnym, niezrównanym zakątku ziemi, czuję zaraz woń, słyszę brzęk i ni stąd, ni zowąd znajduję się w małym, kwadratowym ogródku pełnym kwiatów, ujętym w ligustrowe żywopłoty. Po rogach widnieją altanki bzu o wąskich ławkach, a ścieżka wysypana białym piaskiem biegnie wokoło grządek, w kształcie serc i gwiazd. Las z trzech stron otacza ten ogród. Tu obok stoją, napoły pielęgnowane drzewa liściaste o pięknych kwiatach, których woń miesza się z zapachem bzu, potem widać brzozy, a za niemi las szpilkowy, prawdziwy las milczący, ciemny, wysokopienny i porosły mchem.
Po stronie czwartej, stoi mały, szary domek.
Ogródek ów był przed sześćdziesięciu laty własnością starej pani Moräus, utrzymującej się z hafciarstwa. Ponadto chodziła gotować po włościańskich zagrodach w razie uroczystości.
Drodzy przyjaciele! Życzę wam dużo dobrego, ale nadewszystko krosien i takiego małego ogródka kwietnego. Krosna muszą być staromodne, wielkie, by na nich haftować mogło odrazu pięć, czy sześć osób. W takim razie współzawodniczy się ze sobą w pośpiechu i najładniejszych ściegach, zajada pieczone jabłka, gra w gry towarzyskie, a śmiech rozbrzmiewa tak donośnie, że przerażone wiewiórki spadają z drzew. Życzę wam takich