panna śmiała się, jak nigdy w życiu. Zaprzyjaźniły się i niebawem hrabina poznała historję młodego organmistrza i scenę pożegnania. Doprowadziła do tego, że mamzel Marja przygrywała o zmierzchu, w błękitnym gabinecie na gitarze i śpiewała pieśni miłosne. Patrząc na chude, suche palce i brzydką głowę starej panny, zarysowaną na czerwonem niebie zachodu, mawiała hrabina, że biedna mamzel Marja przypomina rozmarzoną burgrabiankę. Wszystkie pieśni mówiły o zakochanych pasterzach i okrutnych pasterkach, a mamzel Marja śpiewała je głosem tak cienkim, że hrabina, jak to każdy rozumie, miała niezmierną uciechę z całej tej komedji.
Wobec przybycia matki pana domu, wydano, oczywiście, wspaniałą ucztę w pałacu borskim. Jak zawsze, panowała wielka wesołość w gronie biesiadników, które było nieliczne, gdyż przybyli jeno najbliżsi sąsiedzi.
Sala jadalna była w parterze, więc po uczcie goście nie poszli na piętro, lecz udali się do apartamentów hrabiny Marty, położonych tam również. Hrabina ujęła gitarę mamzeli Marji i zaczęła grać i śpiewać. Wesołą była hrabina Marta, umiała naśladować głosy i gesty ludzi, tego zaś wieczoru wpadło jej do głowy udawać mamzel Marję. Podniosła oczy w niebo i zanuciła cienkim, chrypliwym głosem.
— Nie! Nie! Pani hrabino! — zawołała błagalnie stara panna. Ale hrabinie sprawiało to przyjemność, a goście śmiali się, chociaż czuli krzywdę biednej mamzel Marii.
Hrabina wzięła z czarki garść suchych liści różanych, przybrała tragiczna postawę, przystąpiła do starej panny i zaśpiewała:
Lecz wróć niedługo, wróćże znów!
Pamiętaj żeś nam miłym był,
Skończywszy, wysypała jej liście na głowę. Goście śmiali się, a mamzel Marja, ogarnięta gniewem, wyglądała, jakby chciała wydrapać hrabinie oczy.