Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/223

Ta strona została przepisana.

Nie poniżyła się do prośby i żebraniny. Wszakże z jej łaski rosły zioła i żyli ludzie, mogła sprowadzać mróz, burzę i powódź. Pocóż miała żebrać? Poprostu brała, czego jej się zachciało i koniec.
Ale hrabina Märta nie znała potęgi czarownicy.
— Idź precz, starucho! — zawołała.
— Daj mi tę szynkę! — rzekła czarownica.
— Oszalałaś chyba! — krzyknęła hrabina i kazała dziewczętom odnieść wędliny do śpiżarni.
Oczy staruchy rozbłysły gniewem i pożądaniem.
— Daj mi tę brunatną szynkę! — powtórzyła. — Albo źle z tobą będzie!
— Wolę dać srokom niż takiej włóczędze! — odparła hrabina.
Czarownica zadrżała z gniewu. Podniosła kij z runami i wstrząsnęła nim groźnie, wymawiając niepojęte słowa. Włosy jej się zjeżyły, oczy sypnęły skrami a twarz wykrzywił skurcz.
— Niech ciebie sama zjedzą sroki! — zawołała po chwili.
Potem odeszła, mrucząc klątwy i wymachując kijem. Zwróciła się ku domowi, już nie na południe. Córa dziczy dopełniła celu, dla którego zeszła ze swych gór.
Hrabina Märta została na terasie, śmiejąc się z szaleńczych ruchów wiedźmy, ale niedługo śmiech zamilkł na jej ustach. Aż tu ptaki nadleciały. Nie wierzyła oczom własnym. Nadleciały w istocie sroki, które ją miały zjeść.
Z parku i ogrodu ciągnęły tuzinami, wyciągając szpony i rozwierając chciwie dzioby, z wrzaskiem i piskotem. Przed oczyma hrabiny zamigotały czarno białe pióra, stała oszołomiona w chmurze ptactwa, którego skrzydła lśniły metalicznie w słońcu. Coraz to więcej srok napływało z całej okolicy, szumiąc lotkami złowrogo. Chmara cała tuż przy oczach miała setki pazurów. Uciekła do sieni, skryła się za drzwi, nieprzytomna, ogłuszona wrzaskami i biciem skrzydeł.
Została w ten sposób odcięta od słońca, lata i całej radości życia. Żyć jej teraz padło za zamkniętemi drzwiami i spuszczonemi storami, wśród rozpaczy i strachu, graniczącego z obłędem.