Dopowógłszy hrabinie Elżbiecie do odejścia, zapadł
Gósta w smutek wielki, a widząc to, postanowili kawalerowie szukać pomocy u muzyki, gdyż potężna ta bogini, niejednego już pocieszyć zdołała.
Polecili więc pewnego dnia lipcowego otworzyć drzwi wielkiej sali, zdjąć okiennice, wpuścić słońce zachodu i łagodne powietrze wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli i osłonę z weneckiego świecznika, otwarto fortepian. Złocone gryfy, podtrzymujące marmurowe płyty stołów rozbłysły światłem, białe boginki na czarnem tle ponad zwierciadłami zatańczyły ochoczo, a różnokształtne kwiaty adamaszku zakwitły w czerwieni słońca.
W kloszach mnóstwo było róż, przedziwnie pachnących, nieznanych tu, z wyraju sprowadzonych. Miały barwy przedziwne, żyłkowane krwią, niby ludzkie ciało, to znów śmietankowe o brzegach, przejrzystych, lub ciemno purpurowe, z czarnemi cieniami. Zniesiono tu wszystkie róże Altringera, które sprowadzał z daleka na uradowanie ongiś kobiecych serc.
Potem nagromadzono dużo nut i pultów, instrumentów dętych i rżniętych różnej wielkości, gdyż miała na Ekeby zapanować dobra pani muzyka i pocieszyć Göstę.
Bogini wybrała symfonję oksfordzką starego papy Haydna, a kawalerowie jęli uczyć się jej. Mistrz Juljusz ujął batutę, każdy zaś grał na swym instrumencie. Grać umieli wszyscy, bo czyżby byli inaczej kawalerami?
Gdy wszystko było gotowe, zawezwano Göstę. Wyczerpany jeszcze i zniechęcony, uradował się przecież widokiem wspaniałej sali i myślą, że posłyszy piękne dźwięki. Wiadomo, że muzyka, to najlepsza towarzyszka