Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/240

Ta strona została przepisana.



O MISTRZU JULJUSZU.

Mistrz Juljo zniósł z rezydenckiego piętra na dół swą, czerwono malowaną skrzynię. Potem dobył wielki plecak, towarzyszący mu w wędrówkach i napełnił go wonną wódką pomarańczową. Potem nałożył w przedział skrzyni chleba, masła i odleżałego sera o pięknym, zielono brunatnym deseniu, oraz wonnych szynek i zapiekanego ryżu z sokiem malinowym.
Dokonawszy tego, jął mistrz Juljo chodzić po całem Ekeby i żegnał się ze wszystkiem, popłakując. Po raz ostatni pogładził gładko toczone kule kręgielniane i dzieci mieszkające na wzgórzu. Chodził od altanki do altanki w parku i do grot, zaszedł do stajen i stodół, głaskał konie, potrząsł za rogi złego byka i nadstawiał cielętom dłonie do lizania. W końcu wrócił zapłakany do budynku głównego, gdzie czekało pożegnalne śniadanie.
O jakże okrutne jest życie i któż je znieść zdoła? Potrawy zawierały dnia tego truciznę, a wino żółć. Gardła rezydentów i odjeżdżającego ściskało wzruszenie, a mgła łez przysłaniała oczy. Mowę pożegnalną przerywało łkanie.
O jakże okrutne jest życie! Odtąd mistrz Juljo żyć będzie jeno tęsknotą, a usta jego nie złożą się do uśmiechu. Pieśni zamrą w jego pamięci, jak kwiaty jesienią. Zblednie, zwiędnie i opadnie, niby zerwana róża, czy lilja. Nigdy już nie ujrzą biedni rezydenci mistrza Juljusza. Przez duszę jego ciągnęły smutne przeczucia, niby smagane burzą chmury, ponad zoraną świeżo ziemią. Miał wracać do domu, by tam umrzeć.
Stał przed towarzyszami w pełni sił i zdrowia, którzy już nigdy ujrzeć go nie mieli. Nie będą już pytać żartobliwie, kiedy po raz ostatni oglądał swe kolana, ani też proponować, by im pożyczył swych policzków do gry