Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,
Ale nie byli to strzelcy, jeno wesołe panienki z Bergi i piękne córki naczelnika z Munkerudu. Niosły torebki z jadłem na końcach lasek, trzymając je, jak karabiny i szły śpiewając miarowo:
Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,
— Dokądże to Bóg prowadzi, mistrzu Juljuszu? — spytały, spotkawszy go, nie zważając na chmurę troski, przysłaniającą mu czoło.
— Odchodzę z przybytku grzechu i próżności! — odparł. — Nie chcę dłużej żyć pośród nierobów i urwipołciów! Wracam do matki mojej!
— Ej, to nieprawda! — zawołały. — Mistrz Juljusz nie może opuścić Ekeby.
— Opuszczam je! — krzyknął, uderzając pięścią w skrzynię. — Jako Lot z Sodomy i Gomory, uciekam z Ekeby. Niema tam teraz, ni jednego sprawiedliwego. Radował się będę sprawiedliwym sądem bożym, gdy ziemia rozewrze paszcz swoją, a niebo ześle deszcz siarki i ognia! Bywajcie zdrowe, dziewczątka i strzeżcie się Ekeby!
Chciał jechać dalej, ale dziewczęta nie zezwoliły. Miały zamiar wyjść na szczyt góry okolicznej, ale droga była daleka, toteż wolały podjechać wozem Juljusza. Szczęśliwy, kto umie się radować życiem i nie potrzebuje dyni, by mu ocieniała głowę. W ciągu dwu minut dziewczęta postawiły na swojem, mistrz Juljusz zawrócił i pojechał w stronę góry. Siedział uśmiechnięty na skrzyni, a wóz pełen był dziewcząt. Jechali zwolna, drogą obrzeżoną kępami wyki, rumianków i dzikich goździków. Wół mu-