gotowe ubranie, które sama, niemal w całości, sporządziła.
Z tego wszystkiego wynikało, że nań czeka, choć nie nie mówi.
— Wy, kumo, nie wierzycie chyba... — spytał Lennart.
— Nie, panie kapitanie! — odparła. — Nikt w to nie wierzy u nas.
Słysząc to, nie mógł Lennert dłużej wytrzymać i chciał biec do domu.
Tuż za progiem napotkał dobrych znajomych, kawalerów z Ekeby, którzy zjawili się właśnie w gospodzie, gdzie ich zaprosił Sintram na swe urodziny. Bez wahania powitali więźnia i uścisnęli mu dłoń, i Sintram także.
— Drogi Lennarcie! — rzekł. — Bądź przekonany, że w tem był palec boży.
— Łotrze! — zawołał Lennart! — Myślisz, nie wiem, iż to nie Pan Bóg ocalił cię przed toporem kata?
Roześmiali się wszyscy, a Sintram nie odczuł urazy, gdyż rad był, ile razy wspominano o jego stosunkach z djabłem.
Namówili Lennarta, by wrócił do gospody i wypił z nimi na powitanie, poczem pójdzie do domu. Ale źle na tem wyszedł. Od pięciu lat nie miał w ustach zdradliwego napoju, przytem nie jadł nic pewnie przez cały dzień i wyczerpany był długą wędrówką. Toteż wypiwszy parę kieliszków, ululał się.
Wtedy kawalerowie zaczęli go poić na dobre. Nie mieli złych zamiarów, chcieli jeno okazać serce temu, który od lat pięciu przeszło nie popił.
Lennart był zawsze trzeźwym człowiekiem, a tego zwłaszcza dnia, kiedy wracał do żony i dzieci, nie miał zamiaru upić się. Niestety jednak legł na ławie szynkowni i zasnął.
Göstę skusiła ta bezwładność kapitana, wziął tedy węgiel, trochę soku z jagód i ucharakteryzował go na zbrodniarza, że to niby w sam raz, dla człowieka, wracającego z więzienia. Podbił mu oko, zrobił czerwoną szramę przez nos, pozlepiał i zmierzwił włosy, a w końcu uczernił gębę sadzą.
miali się z tego przez chwilę, poczem jednak Gösta chciał zmyć twarz śpiącego.
Strona:Gösta Berling (tłum. Mirandola).djvu/254
Ta strona została przepisana.