chych gałęzi wydało mu się okropne. Patrzył na stertę, liczył dokładnie gałęzie, a myśl ta wyparła zwolna wszystkie inne. Stos zwyciężył go.
Z każdym dniem przyznawał większą rację ludziom. Pochylił się, w ciągu paru tygodni nabrał wyglądu starca, miał ciągle wyrzuty sumienia i niemal zachorzał. Wszystko to łączył teraz z ową stertą, pewny, że wraz z jej zniknięciem odzyska siły i przestanie go trapić sumienie.
Skończyło się na tem, że siadł przy drodze i pilnował przez cały dzień. Ale niemiłosierni ludzie dorzucali gałęzi nocą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego dnia jechał drogą Gösta Berling i zobaczył proboszcza nad rowem skulonego i okurzonego. Wyciągał suche gałęzie i układał je w kupki i rzędy, niby zdziecinniały zupełnie starzec. Żal mu się zrobiło.
— Cóż to ksiądz robi, księże proboszczu? — spytał, zeskakując z wózka.
— Siedzę i układam gałęzie! — odparł. — Właściwie nic nie robię.
— Powinienby ksiądz wrócić do domu, a nie siedzieć w kurzu gościńca.
— Najlepiej mi tu.
Gösta usiadł przy nim.
— Nie łatwa to rzecz być proboszczem z Broby! — zauważył po chwili.
— Tutaj, na nizinach jeszcze jako tako, pośród ludzi, — odparł proboszcz — ale w górach źle.
Gösta wiedział, co znaczą te słowa. Znał parafje północnej Wermlandji, bez mieszkań dla proboszczów, w wielkich lasach, gdzie żyją Finowie, w kurnych chatach rzadko rozsiani, i gdzie proboszcz jest jedynym cywilizowanym człowiekiem. W jednej z takich parafij spędził proboszcz brobijski lat dwadzieścia.
— Tam nas posyłają za młodu! — powiedział Gösta. — Niesposób tam wyżyć. Zaraz człowiek się psuje. Niejeden przezto zmarniał.
— Tam psuje nas samotność! — rzekł proboszcz.
— Przybywamy, — wpadł mu żywo w słowo Gösta — mówimy, napominamy, uczymy i zdaje nam się, że gmina rychło wkroczy na lepsze tory.