W skrzydle rezydenckiem panowała cisza. Krągłe waltornie przyozdobione, z okazji jarmarku, w nowe zielone sznury i kwasty wyczyszczone, wisiały po kątach, skrzypce leżały owinięte jedwabiem w futerałach, obok nich smyki, struny zapasowe i kalafonja, flety, zaś spoczywały w oliwie, dla uszczelniania klap. Umilkły pieśni bellmanowskie, żarty i śmiechy. Na wielkim stole, pokrytym białemi kółkami od szklanek, stały przybory do gorących trunków. Ale ich nikt nie warzył. Beerencreutz tasował karty, ale nikomu nie chciało się rzucić pieniążka do puli.
Kawalerowie, ustanowieni strażnikami uciechy, przypominali teraz przemarzłe, zimowe muchy, stłoczone w ciemności na piecu. Otoczył ich chłód i samotność. Dnia minionego zmarł kapitan Lennart, a Gösta wprost od jego łoża ruszył w las i dzicz, jak to czynił zawsze po świeżem, bolesnem zranieniu. Wiedzieli wszyscy, że go nie ujrzą, dopóki czas nie zabliźni rany. Hrabina zamknęła się, nie chcąc widzieć nikogo.
Róże okwitły, liście opadły, trawa pożółkła, a kawalerom wydało się, że samo życie minęło. Oerneclou spostrzegł nagle, że jest stary i brzydki, wujaszek Eberhard skończył swe dzieło i zamknął w skrzyni, sumienie trapiło stale mistrza Juljusza, a Liliencrona tęsknił za domem.
Zadawali sobie pytanie, z czyjej winy wino straciło smak, karty przestały bawić, a muzyka ożywiać? Czemuż opuściła ich siła radości? Jakiejże zbrodni dopuścili się biedni hultaje?
Nagle otwarto drzwi i w progu stanęła córka proboszcza z Broby. Była to energiczna, mała osóbka, która