W pierwsze święto Bożego Narodzenia wydała majorowa Samzelius wielką ucztę w Ekeby.
Zasiadła jako gospodyni u stołu nakrytego na pięćdziesiąt osób, w pełnym blasku i wspaniałości. Znikło krótkie futerko jagnięce, pasiasta spódnica z samodziału i fajka gliniana. Szumią na niej jedwabie, złoto zdobi jej ramiona, a perły chłodzą białą szyję.
Gdzie się atoli podzieli rezydenci, którzy pili na czarnej podłodze kuźni, z miedzianego kotła, zdrowie przyszłych posiadaczy Ekeby?
Siedzą oto w kątku, pod piecem, przy osobnym stole, gdyż dziś niema dla nich miejsca przy stole paradnym. Dochodzą ich potrawy późno, a wino dopływa skąpo, nie polatują ku nim spojrzenia pięknych dam, a nikt nie słucha żartów Gösty Berlinga.
Kawalerowie podobni są dziś oswojonym źrebcom, czy osłabłym, dzikim zwierzętom. Spali w nocy jeno przez godzinę, pojechali bowiem przy blasku pochodni i gwiazd na poranną pasterkę. Widzieli świecę świętalne, słuchali kolend, a miny ich stały się jako miny łagodnych dzieci. Zapomnieli o wigilji w kuźni, jak się zapomina złego snu.
Potężna i wspaniała jest majorowa z Ekeby. Któżby śmiał podnieść na nią rękę, kto rzuci jej wyzwanie? Zaiste, nie biedni rezydenci, którzy przez lata całe jedli jej chleb i pod jej dachem spali. Sadza ich gdzie chce, może im zamknąć drzwi przed nosem, a żaden ujść nie zdoła jej władzy. Poza Ekeby, dalibóg, żyćby nie mogli.
U wielkiego stołu życie co się zowie. Błyszczą tu piękne oczy Marjanny Sinclair i brzmi wesoły śmiech hrabiny Dohna.