— Gdybym to była wiedziała, nie brałabym za nic tego starca! Dziś dopiero poznałam cię. Nikt ci nie dorówna!
Pobladłe wargi Gösty szepnęły:
— Ferdynand!
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cicho bądź! Nikt dla mnie nie istnieje, tylko ty! Będę ci wierną!
— Ja jestem Gösta Berling, — rzekł ponuro — za mnie wyjść nie możesz!
— Kocham ciebie, kocham ciebie, pierwszego wśród mężczyzn. Nie potrzebujesz robić nic, niczem być! Jesteś król, król z krwi i kości!
Zawrzała krew poety. Była tak piękna, tak urocza w uniesieniu miłości. Przycisnął ją do piersi.
— Jeśli chcesz być moją, — powiedział — nie możesz przebywać na plebanji. Pozwól, że cię zabiorę tej nocy do Ekeby, a tam potrafię cię obronić, aż do czasu wesela.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Czarowna to była jazda nocą. Ulegli prawu miłości i dali się unosić Don Juanowi.
Skrzyp śniegu pod płozami sanek zdawał się być skargą oszukanego. Cóż ich to jednak obchodziło? Zawisła u jego szyi, on zaś pochylony, szeptał jej:
— Czyż może istnieć rozkosz większa, nad skradzione szczęście?
Cóż mogła znaczyć zapowiedź, oni posiedli miłość, cóż gniew ludzki? Gösta wierzył w przeznaczenie. Los ich pokonał, niesposób walczyć z losem! Gdyby nawet gwiazdy były świecami ślubnego ołtarza, a janczary Don Juana dzwonami weselnemi na ślub z Dahlbergiem, i tak musiałaby uciekać z Göstą Berlingiem. Los jest potężny!
Minęli szczęśliwie i cało plebanję munkerudzką. Mieli do Wergi jeszcze pół mili, a drugie pół do Ekeby. Droga wiodła skrajem lasu. Po prawej widniały ciemne góry, po lewej zaś leżała długa, biała dolina.
Wtem dogonił ich Tankred. Sadził, leżąc niemal na brzuchu. Zawył ze strachu, skoczył w sanki i skulił się u nóg Anny.
— Wilki! — powiedział Gösta.