Strona:Głodne kamienie.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Od wczesnego ranka dom pełen był zgiełku i niepokoju. Na dziedzińcu trzeba było na żerdziach bambusowych rozpiąć baldachim. W każdym pokoju, na każdej werandzie zawieszano z wielkim brzękiem świeczniki. Końca nie miało ciągłe latanie i pośpiech. Siedziałem właśnie w swej pracowni, przeglądając rachunki, gdy ktoś wszedł z niskim pokłonem i stanął przede mną. Był to Kabuliwala Rahmun. Zrazu nie poznałem go. Nie miał swego worka, jego długie włosy były krótko ostrzyżona, nie było też już na jego twarzy właściwego mu wyrazu siły. Poznałem go jednak, gdy tylko się uśmiechnął.
— Kiedy przyszedłeś, Rahmun? — spytałem go.
— Wczoraj wieczorem wypuszczono mnie z więzienia — odpowiedział.
Przykro zabrzmiały mi w uszach te słowa. Dotychczas nie rozmawiałem był jeszcze z nikim, kto zranił swego bliźniego, i serce skurczyło się we mnie, kiedy sobie to przypomniałem, bo teraz zrozumiałem że dzień zacząłby się pod lepszą wróżbą, gdyby on był nie przyszedł.
— U nas jest dziś w domu święto — odezwałem się — skutkiem czego jestem bardzo zajęty. Czy nie mógłbyś przyjść kiedyindziej?
Natychmiast zwrócił się ku wyjściu, ale u drzwi zawahał się i rzekł:
— Czy nie mógłbym choć na chwilę zobaczyć małej?

`