nie umiał jeszcze władać ani rymem, ani rytmem. A mimo to nie umiał się oprzeć, lecz uległ urokowi, jak wdowiec swej drugiej żonie.
Zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc. Temat jego poezyj był odwieczny i wiecznie nowy: wszystkie jego wiersze poświęcone były miłości. Śmiejąc się, poklepałem go po ramieniu i zapytałem:
— No, chłopcze, a któż to jest ta „ona?“
Odpowiedział również ze śmiechem:
— Sam jeszcze nie wiem.
Muszę wyznać, że pomoc, jakiej użyczałem swemu przyjacielowi, była dla mego serca wprost niezmiernem dobrodziejstwem. Jak kura, wysiadująca kacze jajo, tak i ja trwoniłem całe ciepło swej świeżo rozkwitłej namiętności na urabianie wylewów Nabina. Zmieniałem i poprawiałem jego niedojrzałe wierszydła z taką gorliwoścą, że większa część każdego jego poematu była właściwie mojem dziełem.
A wtedy Nabin zdziwiony pytał:
— Przecie to właśnie to samo, co ja chciałem powiedzieć, a tylko że słów znaleźć nie mogłem. Skąd do licha bierzesz te wszystkie piękne uczucia?
Odpowiadałem jak poeta:
— Czerpię je z własnej fantazji, bo prawda, jak ci dobrze wiadomo, jest zawsze niema, zaś fantazji słów nigdy nie brak. Rzeczywistość hamuje je, niby skała prąd uczucia, ale fantazja zawsze potrafi znaleźć sobie ujście.
Strona:Głodne kamienie.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.