Minę o parę dni.
Pewnego poranka, kiedy Nabendu popijał herbatę i przeglądał gazetę, nagle wzrok jego padł na adresowany do niego list otwarty, podpisany N. Autor listu dziękował mu pełnemi zapału słowy za jego hojny dar, oświadczając, iż nie można dość wysoko ocenić poparcia, jakie Kongres uzyskał dzięki temu, iż taki człowiek oddał się na jego usługi.
Ach, biedny ojcze Purnendu Szekharze! Czyż po to, aby utwierdzić potęgę Kongresu, spłodziłeś takiego nędznika?
Jednakże ta ciężarna nieszczęściem chmura miała też swe srebrne obramowanie. Z faktu, iż tak gmina anglo-induska jak i Kongres usiłowały złapać go na swój haczyk i przeciągnąć na swoją stronę, wynikało zupełnie jasno, iż przecie on nie był zwykłem zerem. To też Nabendu, rozpromieniony z radości, zaniósł dziennik swej szwagierce i pokazał jej list.
Labanja, udając, że nic o tem nie wie, zawołała ze strachem:
— O, cóż to za fatalna historja! Teraz wszystko się już wyda! I któż ci tego złośliwego figla wypłatał? Oh, co za obrzydliwy zdrajca!
— No, no, Labanjo! — mówił ze śmiechem Nabendu — Nie trzeba na niego zaraz tak pomstować! Ja mu przebaczam z całego serca i jeszczebym mu za to dał swe błogosławieństwo!
Strona:Głodne kamienie.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.