Nabendu mówi teraz z tak rozpaczliwą odwagą, jak gdyby był najzagorzalnym patrjotą. Labanja śmiała się w duchu i mówiła sama do siebie:
— No, no, poczekaj, próbę ogniową masz jeszcze przed sobą.
Pewnego poranku, kiedy Nabendu przed kąpielą natarł sobie oliwą piersi i właśnie starał się wszelkiemi sposobami namaścić również trudno dostępne okolice łopatek, służący przyniósł mu bilet z nazwiskiem samego sędziego okręgowego! Miły Boże! Cóż miał począć? Nie mógł przecie w żaden sposób wyjść tak namaszczony i przyjąć Sahiba. Szamotał się konwulsyjnie, jak ryba, którą czeka patelnia. Wykąpał się z gorączkowym pośpiechem, ubrał się i wybiegł z pośpiechem z łazienki. Służący oświadczył mu, że Sahib czekał przez dłuższy czas i właśnie odszedł. Jaką część winy w tej komedji złośliwego splotu okoliczności ponosiła Labanja, a jaka przypadała na służącego, stanowi zadanie rachunkowe, którego rozwiązanie pozostawiam matematykom etyki.
Serce Nabendu skurczyło się w piersi z bólu jak świeżo ucięty ogon jaszczurki. Przez cały dzień siedział milczący, smutny, osowiały.
Labanja, usunąwszy z twarzy wszelki ślad wesołości, jaka panowała w jej duszy, kilkakrotnie pytała go stroskanym głosem:
Strona:Głodne kamienie.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.