— I cóż ci się stało? Mam nadzieję, że nie jesteś chyba chory?
Nabendu zrobił wielki wysiłek, aby się uśmiechnąć i dać jakąś wesołą odpowiedź.
— Któż mógłby zachorować przy tobie — wyjąkał wreszcie — która jesteś uosobioną boginią zdrowia?
Ale uśmiech zgasł szybko. Przykre myśli dręczyły go bezustannie.
— Naprzód podpisałem się na liście składek na rzecz Kongresu, następnie ogłosiłem w dziennikach ten głupkowaty artykuł, zaś teraz obraziłem sędziego okręgowego, każąc mu na siebie czekać, gdy on zaszczycił mnie swemi odwiedzinami. Co on sobie o mnie pomyśli!
— Ach, ojcze Purnendu Szekharze, dziwnem zrządzeniem losu wyglądam na takiego, jakim wcale nie jestem!
Następnego poranka Nabendu ubrał się w swe najlepsze suknie, włożył do kieszeni zegarek z grubym, złotym łańcuszkiem i wdział na głowę wielki turban.
— Dokąd idziesz? — zapytała go szwagierka.
— Mam ważne sprawy — odpowiedział Nabendu.
Labanja milczała.
Stanąwszy u drzwi sędziego okręgowego, wyjął swój bilet wizytowy.
Strona:Głodne kamienie.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.